Masowa produkcja półgłówków z dyplomami skończonych studiów

Prawie 40 proc. Polaków przed ukończeniem 40 lat ma wyższe wykształcenie. Pod tym względem Polska jest liderem w Unii Europejskiej. Problem w tym, że wyższe wykształcenie z polskich uczelni, przede wszystkim na kierunkach humanistycznych, jest niewiele warte. Tolerowanie plagiatów, rozdawanie na prawo i lewo dobrych ocen, aby wyżej plasować się w rankingach uczelni, i coraz niższe wymagania na egzaminach wstępnych (albo w ogóle ich brak), to główne bolączki polskich studiów wyższych. Jak to działa w praktyce? Podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim pamiętam sympatycznego profesora, jednego z bardziej doświadczonych wykładowców na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Potrafi on „sprawdzić” w dwie godziny, na oczach studentów, ponad setkę prac, które liczą po trzy, cztery strony ręcznie zapisanych odpowiedzi. W tak krótkim okresie oceniać można tylko charakter pisma i długość odpowiedzi – jak sprawdziłem osobiście – było to główne kryterium oceny (pozwoliłem sobie na mały żart pisząc pod sobą dwie identyczne odpowiedzi na dwa różne zagadnienia, co nie przeszkodziło w otrzymaniu bardzo dobrej oceny).
Co mówi absolwent politologii do absolwenta europeistyki? Hamburgera i frytki poproszę! – głosi popularny żart, który w ten sposób komentuje fakt iż spora część kelnerów w dużych miastach ma skończone humanistyczne studia wyższe. Pytanie po co więc Polacy zdobywają dyplomy, skoro humanistyczne dyplomy są nic nie warte? Otóż na pewno jednym z powodu zdobywania papierka na wyższe wykształcenie jest chęć pracy na państwowej posadzie. Tutaj często papierek z wyższym wykształceniem jest niezbędny, aby otrzymać posadę.

Przed wojną w Polsce wyższe wykształcenie miało ok. 0,7 proc. społeczeństwa. Była to autentyczna elita. Dziś duża część osób legitymujących się tytułami magistra nie zdałaby przedwojennej matury. Wyższe szkoły pełnią dziś w Polsce rolę zakładów produkujących kolejnych marnych magistrów. Ponieważ przeżycie uczelni zależy od ludzi, którzy płacą za studia, to poziom nie może ich odstraszać. Ważniejsze jest więc nie tyle nauczenie kogoś czegokolwiek, ale danie mu możliwości łatwego zdobycia dyplomu ukończenia studiów. Od lat z badań wynika, że aż trzy czwarte spośród nich nie wie, po co studiuje. Dość ciekawa sytuacja miała miejsce w 2008 r. gdy zawieszano powszechny pobór do wojska w Polsce. Właśnie uczelnie gremialnie przed tym protestowały, bo od lat miały przychody ze studentów, którzy zapisywali się na studia, tylko po to, aby zyskać odroczenie służby wojskowej.
Dodatkowo półgłówków z tytułem magistra służą dotacje państwowe dla uczelni. Przez lata ich wysokość nie miała nic wspólnego z kierunkami studiów ludzi. A wykształcenie humanisty kosztuje 2-3 razy mniej niż inżyniera.
Noblista prof. Milton Friedman głosił, że edukacja powinna być traktowana tak samo jak każda inna inwestycja. Jeżeli rynek potrzebuje jakiejś umiejętności, to albo pracownicy sami zapłacą za podniesienie kwalifikacji i odbiorą sobie to z nawiązką w postaci wyższej pensji, albo zrobią to za nich pracodawcy, którzy potrzebują osób z takimi umiejętnościami. W Polsce edukacja nie jest uznawana za towar. Gdyby nawet zgodzić się, że wyższa edukacja powinna być finansowana przez państwo (z badań wynika, że studiujący bezpłatnie są zamożniejsi niż ci płacący za naukę), to należy wspierać konsumentów (studentów), a nie producentów (uczelnie). Gdyż wówczas działałby mechanizm konkurencji. Właśnie zupełny brak rynkowych reguł sprawił, że polska kadra naukowa nie podlega żadnej weryfikacji. Publicznymi uczelniami rządzą koterie towarzysko-rodzinne, a umiejętności wykładowców, którzy często prace naukowe pisali z marksizmu-leninizmu, nie są w żaden sposób weryfikowane